Inna perspektywa
Zacznę od tego, że treści, które pojawiają się na naszym blogu i social media są pozytywne, a przynajmniej staramy się, by takie były. Chcemy motywować, inspirować, dawać od siebie (na tyle ile umiemy i możemy) coś dobrego.
Jednak okoliczności nie zawsze są sprzyjające i pojawia się wówczas mniejsza, bądź większa nostalgia.
Tak właśnie jest teraz i chcę podzielić się moimi przemyśleniami z tego okresu.
- Pandemia, covid i kwarantanna
Właściwie to wszelkie lockdown’y i obostrzenia nie dotknęły mnie szczególnie mocno. Urlop związany z macierzyństwem sprawił, że i tak większość czasu spędzam w domu z dziećmi, a zajęcia na aplikacji z przestrzeni w realu przeniosły się do przestrzeni on-line, co akurat dla mnie było sporym ułatwieniem. Nie mogę jednak powiedzieć, że w ogóle nas ta sytuacja nie dotknęła. Przede wszystkim odbiło się to na dzieciach, tzn. zamknięciu żłobka, do którego w marcu ubiegłego roku chodził Franio, a teraz przedszkola. Plany były takie, że będąc na „urlopie” macierzyńskim (cudzysłów celowy) miałam zająć się naszą mniejszą latoroślą, podczas gdy starsze dziecię będzie chodziło do żłobka/przedszkola. I tutaj pandemia ewidentnie pokrzyżowała moje plany, bo skończyło się na tym, że byłam w domu z dwójką małych dzieci i e-aplikacją radcowską. Frankowi trzeba było zająć jakoś aktywnie czas, Rozalia miała kolki, a ja mnóstwo prania i egzaminy, praktyki i inne obowiązki związane z aplikacją. Nie był to łatwy czas, musiałam wszystko dobrze zaplanować i zorganizować, byłam zmęczona, niewyspana, a plany (jak to przy małych dzieciach) często brały w łeb.
Pomagał mąż, był zaangażowany w opiekę nad dziećmi, zabierał na spacery i zapewniał im inne rozrywki. Ale nie oszukujmy się – w nocy nie wstawał.
Pamiętam, jak w kwietniu ubiegłego roku miałam kryzys – Rozalia nie spała, płakała, żadne metody walki z kolkami nie przynosiły większych rezultatów. Trzeba było zająć się też Franiem, (a bardzo mi zależało na tym, żeby nie poczuł się w żaden sposób odrzucony, mniej zaopiekowany przez mamę), trzeba było ogarnąć dom, pomóc mężowi w ogrodzie (a warzyw i owoców posadził sporo, więc było co robić), no i uczyć się do zbliżających się egzaminów.
Chciałam też ćwiczyć, dbać o siebie i swoje zdrowie. Byłam świadoma tego, że daję z siebie 200%, więc chciałam się wzmacniać, jak mogłam. Brałam matę, zamykałam drzwi i ćwiczyłam – mąż zabierał wtedy dzieci, żebym mogła spokojnie dokończyć trening. Czasem wsiadałam na rower i jechałam do pobliskiego lasu, albo nad jezioro. Najczęściej robiłam to około 6 rano, kiedy mój dom i większość osiedla jeszcze spało. Na trasie mijałam te same twarze, cieszyło mnie to, że oni też mają potrzebę rozpoczęcia dnia trochę wcześniej, owianie twarzy porannym, chłodnym wiatrem im też było potrzebne. Czułam w nich jakieś wsparcie. Te krótkie wycieczki dawały mi jakieś ukojenie, napawały spokojem i jednocześnie energią, z jednej strony wyciszały, a z drugiej pobudzały do działania. Wracałam do domu, szłam pod prysznic i brałam ten dzień na klatę:)
W tym samym czasie obejrzałam dokument na Netflix’ie dotyczący promocji książki Michelle Obama „Becoming. Moja historia”. Książkę tę kupiłam mojej mamie, byłam więc ciekawa jej historii. Zresztą w ogóle uważam, że wielcy mężczyźni mają u swego boku silne kobiety, a takie mnie inspirują. W pewnym momencie z jej ust padło zdanie, że w chwili, kiedy urodziła drugie dziecko poczuła, że coś jej umyka, coś traci. To byłam jej prawnicza kariera. Boże, ja czułam wtedy to samo! Uczyłam się, coś tam czytałam, nie wypadłam więc całkiem z obiegu, ale każdy kto pracuje w tym zawodzie wie, że najwięcej uczymy się z praktyki w sądzie, kancelarii, czy innym miejscu, w którym przyszło nam pracować. Michelle dalej opowiadała, jak podświadomie czuła żal do męża, że ten może się rozwijać, pracować, piąć po szczeblach kariery, a jeszcze starcza mu czasu na pójście na siłownię. Poszli na terapię dla małżeństw, bo kiedy on się rozwijał, ona coraz bardziej dusiła w domowej klatce. Do terapeuty powiedziała mniej więcej: Napraw go pan, wytłumacz, że ja poświęciłam wszystko, żeby mu te dzieci urodzić i teraz się nimi opiekować, a on bezczelnie robi swoje, rozwija się, podczas gdy ja całkiem zatraciłam w domowych pieleszach samą siebie.
Wiecie co odpowiedział ów terapeuta? Mniej więcej to, że problem nie tkwi w nim, ale w niej. I ja tę radę wzięłam sobie do serca, bo gdzieś pod skórą też kryło się moje rozgoryczenie w stosunku do męża, że co prawda dzieci chcieliśmy oboje, ale to mi przyszło poświęcić więcej. Terapeuta poradził Michelle, żeby tak zorganizowała dzień i podzieliła obowiązki domowe, żeby ona też znalazła czas na siłownię, albo na czytanie.
Postanowiłam więc wziąć sprawy w swoje ręce. Chciałam rano pojechać w samotności na rower – no cóż, trzeba było jeszcze bardziej ukrócić sen i jechać, kiedy jeszcze reszta familii spała. Chciałam się uczyć, podczas południowej drzemki Rozalki – trzeba było przygotować obiad rano, chciałam po południu poćwiczyć – mąż zabierał dzieci na plac zabaw. Po prostu sama musiałam zorganizować czas i przestrzeń, by mieć to, co chcę mieć.
Teraz też jest kwiecień, rok później, nadal jest pandemia i żłobki i przedszkola zamknięte. Noce w końcu przesypiam całe, dzieci wyprowadziły się z naszej sypialni. Brakuje mi jednak kina, teatru, wyjścia na kawę, dobry obiad, spotykania się z ludźmi, trochę pracy w sądzie, najogólniej mówiąc – normalności. Staram się doceniać to, co mam, i patrzeć pozytywnie, doszukiwać się dobrych rzeczy, zauważać możliwości, które mam, jednak czasami po prostu brakuje tego, co było. Ostatnio przeczytałam w felietonie mojej ulubionej, chyba najbardziej znanej polskiej psychoterapeutki Katarzyny Miller, że łzy są potrzebne, bo oczyszczają nas z nagromadzonych emocji, oczyszczają z toksyn, dają jakąś ulgę, ale trzeba pamiętać, żeby się w tym popłakiwaniu zbytnio nie zatracić. Można, a nawet trzeba czasem sobie popłakać, wypuścić to z siebie, ale potem trzeba wziąć głęboki wdech i zacząć działać. Narzekanie daje chwilową ulgę, ale nie można w tym ugrząźć, bo wówczas się to rozrasta i toniemy w tym po uszy. Zupełnie niepotrzebnie.
W zasadzie to po to jest też ten tekst – to taka chwila przelania moich myśli, wyartykułowania ich, pozbierania. A kiedy skończę, to podam mojej rodzinie ogórkową.
Lidia Popiel, znana fotograf, a prywatnie żona aktora Bogusława Lindy w jednym z wywiadów powiedziała, że pandemia w pewnym sensie pokazała ludziom, że szli oni schematami i układali swoje życie według tego, co inni mówią, że trzeba robić. Moim zdaniem pandemia też nas zatrzymała i zmieniła perspektywę, spojrzeliśmy na siebie i swoją codzienność w końcu z dystansu. Wcześniej nie było na to po prostu czasu. Pędziliśmy gdzieś, nie mając chwili, by zastanowić się, czy kierunek, który obraliśmy kilka, albo nawet kilkanaście lat temu jeszcze jest „nasz”, tj. czy faktycznie tego nadal chcemy i czy dobrze czujemy się robiąc to, co robimy. Poza tym to słynne „co wypada”, a „co nie wypada”, „co ludzie pomyślą” itd. Czas zamknięcia w domach pokazał nam, jak żyjemy, i to zarówno na płaszczyźnie zawodowej, jak i rodzinnej.
- Kruchość życia
Niedawno pożegnaliśmy naszego przyjaciela. Był w moim wieku, nie skończył jeszcze 30 lat. Odszedł tak nagle, po cichu, bez uprzedzenia i bez pożegnania. A życie biegnie dalej, jakby nic się nie wydarzyło. A przecież została taka pustka, bo takiego drugiego Łukasza nie ma i nie będzie. Mój mąż w mowie pożegnalnej, którą wygłosił na cmentarzu, nad urną, powiedział, że Łukasz zostawił po sobie piękny pomnik – wspomnienie w naszych sercach, że zawsze był uśmiechnięty, pozytywnie nastawiony od ludzi i świata, nie narzekał, nie pomawiał. Po prostu cieszył się, że jest, i że w życiu jest tak, jak jest.
Dosłownie kilka dni temu dotarła do mnie kolejna, bardzo przykra informacja. Dziewczyna, którą znałam, 34-letnia mama dwójki małych dzieci, będąca w trzeciej ciąży nagle zmarła. To kolejna już, w tak krótkim czasie taka trudna, bolesna i niezrozumiała dla mnie śmierć. Jak na ironię, ona również była zawsze uśmiechnięta, pogodna, po prostu miła.
Kiedy tak sobie myślę, ile razy w życiu się tak szarpiemy, właściwie sami ze sobą, albo jak to woli z własnym ego. Ile razy mówimy sobie, że nie wyciągnę ręki, bo to on/ona zawaliła, wkurzamy się, obrażamy, nie odzywamy, albo wypominamy, odgrażamy się. A życie jest takie kruche, takie ulotne…
Może jutro już nie wyjmę prania z tej pralki, albo nie upiekę sernika, na który znalazłam przepis. Może jutro już nie zadzwonię do siostry, żeby zapytać, jak jej dzieci, może nie zdążę przytulić już męża i to właśnie teraz jest ten ostatni raz?
Mówię do samej sobie i do Ciebie, jeśli to czytasz – odpuść, po prostu, przymknij oko, puść mimo uszu, idź wybiegaj te złe emocje. Nie czekaj, nie zwlekaj i nie targuj się, kto komu jest co winien, bo żal, że się nie zdążyło, jest chyba najbardziej zatruwającym spokój duszy uczuciem.