O Islandii, która dała nam więcej, niż się spodziewaliśmy
Islandia od dawna była takim punktem na mapie, który zdaniem Dawida warty był odwiedzenia. Pojechaliśmy w marcu tego roku. Oczywiście z naszymi dziećmim – 5-letnim Franiem i 3-letnią Rosie. Ktoś mógłby powiedzieć, że to szalony pomysł. Zabierać dwójkę małych dzieci na taką wyprawę! Bo wypad na Islandię to wyprawa. Trzeba się odpowiednio ubrać, nastawić na niesprzyjające warunki (jest tam niezwykle zimo i niezwykle drogo) i dużo, dużo chodzenia. Ale wiecie co? Było warto! Było cholernie warto!
Przede wszystkim jest tam pięknie. To jest tak malowniczy krajobraz, że ciężko opisać to słowami. Dzika natura, wodospady, lodowce, gejzery, wulkany, góry, ocean… Tam jest naprawdę wszystko.
Cudowne jest tam to, że natura zachwyca na każdym kroku – swą wielkością, dzikością, a jednocześnie tak mało jest tam cywilizacji. W zasadzie całą wyspę okala jedna droga – droga krajowa nr 1, przy której nie zobaczycie masy sklepów, billboardów, stacji benzynowych. Wszelkie punkty usługowe są w miastach (które najczęściej są naprawdę niewielkie), więc praktycznie przez cała trasę do jakiegoś pięknego miejsca, otaczają was … same piękne miejsca. Dzika natura w pełni, wszędzie, na 100 %.
Nie będę opisywała tu szczegółów, jakie miejsca warto zobaczyć, co zrobiło na mnie, albo na dzieciach największe wrażenie, albo jak zaoszczędzić w tym drogim kraju. Chciałabym się skupić na czymś zupełnie innym, dla mnie niezwykle ważnym.
Otóż blog ten istnieje po to, by mówić o tym, że szczęśliwe związki istnieją i każdy może je tworzyć. My przebyliśmy długą i trudną drogę do tego miejsca, w którym obecnie jesteśmy. Czasem niezręcznie mi coś pisać, bo boję się osądu, że dla kogoś może być to ostentacyjne chwalenie się swoim związkiem, albo koloryzowanie rzeczywistości. To, że ja piszę o tym, jak (według nas, wedle naszej wiedzy i naszego doświadczenia) budować zdrową relację nie oznacza, że my jesteśmy idealni, czy lepsi od innych. Nigdy nie wychodziłam z takiego założenia, a wszelkie porównania – moim zdaniem – są po prostu szkodliwe. Nie ma osoby najbardziej obiektywnej. Nikt nie jest obiektywny, bo każdy patrzy poprzez pryzmat własnych doświadczeń, własnych uprzedzeń, czy potrzeb. To, co dla mnie jest, nazwijmy to, normalne, dla kogoś innego może już takie nie być, i na odwrót. Niemniej jednak są przecież takie prawdy obiektywne (jak np. to, że partnerzy powinni darzyć się szacunkiem), że powinno być to „normalne” dla wszystkich. I na przekazywaniu takich uniwersalnych wartości zależy nam najbardziej.
Tak więc wyjazd do Islandii bardzo dużo wniósł do naszej relacji, i to nie tylko naszej relacji pomiędzy nami, tj. mną i moim mężem, ale do naszej relacji rodzinnej.
Już po wyjeździe na Kretę doszłam do wniosku, że w naturze, w dziczy nam najlepiej. Ja kocham oczywiście też miasta, z uwielbieniem patrzę na sztukę, architekturę, kocham ruch miasta, jego tempo, tę różnorodność na ulicach, sklepowe wystawy, mieszające się zapachy perfum. Z nostalgią wspominam kieliszek aperolu w Mediolanie, kiedy siedzę w letniej, kwiecistej sukience, a promienie słońca tak przyjemnie muskają moją twarz. Wspominam kolację w greckiej restauracji w Jaffa w Tel Awiwie, jednym z najstarszych portów świata, kiedy jedliśmy owoce morza, piliśmy czerwone wino i obserwowaliśmy zachód słońca na Morzu Śródziemnym. Zakochałam się też w Paryżu, Londynie, Rzymie, Wiedniu, czy Barcelonie. Natomiast jeśli chodzi o nasze rodzinne wycieczki, to zdecydowanie najwięcej atrakcji kryje w sobie dzika natura.
Takie wyprawy są również najbardziej wymagające dla związku. Dlaczego? Otóż w takiej podróży trzeba dużo rzeczy „załatwiać”, organizacyjnie ustalić, czy też być gotowych na to, że plany mogą się nagle zmienić i trzeba się do tej nowej rzeczywistości szybko przystosować. Jeśli do tego wszystkiego są jeszcze dzieci, małe dzieci, to podróż robi się jeszcze bardziej wymagająca. Z drugiej strony to właśnie takie wyjazdy generują najfajniejsze wspomnienia. Taka też była nasza Islandia.
Dzieci były zachwycone widokiem zastygłej lawy wulkanicznej, lodowca, wygrzewających się w słońcu fok, leżących na taflach lodu, czy gejzerów. Cały dzień na świeżym powietrzu, cały dzień w ruchu.
Nie były im potrzebne żadne zabawki. W hotelach, w których nocowaliśmy nie było tv, stąd nie oglądali żadnych bajek. I wiecie co? Z samego rana wychodziły przed hotel (czyli na bezkresne „łąki”) i bawiły się tym, co znalazły, czyli patykami, liśćmi, a nawet zdechłą myszą, której zrobiły łóżko, żeby sobie smacznie spała. Kolejny raz przekonaliśmy się, że tym, czego dzieci potrzebują, to jest danie im czasu, przestrzeni i naszej obecności. Jasne, zabawki są fajne i sprawiają dzieciom dużo frajdy, ale najlepsze wspomnienia są tam, gdzie jesteśmy my razem. Gdzie mamy dla siebie czas, jesteśmy na siebie uważni. Dlatego napisałam wyżej, że ten wyjazd dał wiele nie tylko nam, jako małżeństwu, ale nam, jako rodzinie.
My, podobnie jak dzieci, potrzebujemy po prostu obecności. „Jestem tutaj i jestem dla ciebie”. „Daję ci swój czas, swoją uwagę, bo jesteś dla mnie ważna/y”.
Jakiś czas temu przeczytałam książkę „Najszczęśliwsze dzieci na świecie, czyli wychowanie po holendersku”. Jest to bardzo fajna książka, która opowiada o tym, że każde dziecko potrzebuje ruchu, zabaw na świeżym powietrzu, swobody. Dzieci chcą się brudzić, bawić swobodnie z rówieśnikami, nie czuć na każdym kroku czujnego oka rodzica. Nie chcą ciągle słyszeć „tam nie wchodź, bo spadniesz”, „wolniej, bo się przewrócisz”, „nie wspinaj się tak wysoko”. To są nasze lęki, lęki rodzica. Jak dziecko ma się przekonać, że coś potrafi, skoro rodzic z własnej obawy zabrania mu podjęcia próby? Jak dziecko ma zaufać sobie, skoro wiecznie czuwający przy nim rodzic wpaja mu swoją zachowawczą postawą, że „beze mnie sobie nie poradzisz”? Islandia dała nam do zrozumienia, że dzieci chcą, potrzebują, muszą: wybiegać się, odkrywać, poznawać, eksplorować, brudzić się, przewrócić i biec dalej.
Taka postawa daje nam rodzicom też przestrzeń do tego, by mieć więcej czasu dla siebie. Możesz zaufać swojemu dziecku i pozwolić mu spróbować. Daj tę szansę i im i sobie.
Odkąd wróciliśmy z Islandii nasze dzieci praktycznie nie oglądają bajek. Włączyliśmy dwa razy stare bajki Disneya (Tarzan i lampa Alladyna) i obejrzeliśmy je wszyscy. Takie nasze wspólne oglądanie, kiedy za oknem padał deszcz i wszyscy mieliśmy ochotę poleniuchować. Jestem z tego naprawdę dumna, bo wcześniej dzieciaki domagały się bajek-seriali po przyjściu z przedszkola. Było to jakieś 30 min, ale praktycznie codziennie! Od powrotu z Islandii włączyliśmy im bajkę dwa razy.
Podsumowując, wycieczki w dziczy, w naturze, tzw. tripy wymagają więcej zaangażowania, ale dają niespodziewane korzyści:
- mnóstwo atrakcji i niespodzianek,
- uczą dzieci, że nie trzeba zabawek, by fajnie się bawić,
- wyzwalają w dzieciach kreatywność,
- pozwalają poznać kraj „od środka”, autem można zapuścić się w mało turystyczne miejsca,
- wzmacniają więzi,
- budują super wspomnienia,
- budują wzajemne zaufanie,
- usprawniają komunikację,
- pozwalają przekraczać własne granice, wychodzić ze strefy komfortu,
- otwierają na nowe znajomości,
- w przypadku naszych dzieci wyeliminowaliśmy bajki:)
A Wy jak podróżujecie? Z dziećmi, czy raczej sami? Wolicie wycieczkę zaplanowaną przez biuro podróży, czy wolicie spontaniczne wyjazdy organizowane na własną rękę? A może idziecie w totalną dzicz i śpicie w namiocie?:)